Dziwna historia 3/6 Podaj mi ten wiersz młodego poety, któryśmy czytały dziś razem: W przestrzeni przez słońce zalanej Cienie się ścielą błękitnie, Na ziemi w puch biały przybranej Gałązka każda szkłem kwitnie… Błękitne cienie słały się po białych puchach zaścielających las i na nieruchomych świerkach każda gałązka szkłem kwitła, gdyśmy się spotkali u drzwi otoczonego świerkami domku leśnika. Czy wypadkiem? Tak się zdawało, lecz w rzeczywistości i tu leżały na dnie domysły czy przeczucia moje i jego. Faktem jest niejasnym może, lecz najzupełniej prawdziwym, że z oddalenia, bez porozumienia się głosem czy okiem, odgadywaliśmy nawzajem swoje myśli i zamiary. Nie po raz to pierwszy już wiedziony tym odgadywaniem zamysłów i upodobań moich przybywał tam, gdzie byłam i nie po raz pierwszy ja ze swej strony odgadywałam, że on przybędzie… Więc choć nie oczekiwałam, jednak nie zdziwiłam się, gdy w białej alei leśnej… Jechał aleją śnieżną, tworząc razem z pięknym wierzchowcem swym i białością lasu obraz z zimowej czy z rycerskiej baśni. Za chwilę dowiedzieć się miałam, jak bardzo, jak wcale nie był dumny; później w szacie z grozy i rozpaczy przyjść do mnie miała wiadomość, jak bardzo, jak niezmiernie był słaby. Ale wówczas, gdy wśród cichych szkieł szronu i marmurów śniegu zbliżał się ku leśnemu domkowi, biła z niego siła i duma syna rycerskiego rodu. We krwi mieć je musiał razem z rycerskim wdziękiem; myślałam, że musi również mieć je w duszy. Patrząc na zbliżającego się myślałam, że tuż, tuż jeździec wyciągnie silne ramię i dokona wielkiego czynu lub w turniejowej gonitwie zwycięzca, na ostrze miecza przyjmie wieniec chwały. Byłyż to tylko pozory, złudzenia? Tak!… Nie!… I tak, i nie. Zeskoczył z konia i w mgnieniu oka znalazł się u stóp moich, na klęczkach. Krzyknęłam ze zdziwienia, bo dotąd nie było pomiędzy nami nic… Zaręczały się dotąd z sobą promienie ócz naszych, uśmiechy ust, brzmienia głosów, ale powiedzianego nie było nic… Teraz ręce moje uwięzione były w jego dłoniach, a z ust mu płomiennym potokiem lały się słowa miłości i — rozpaczy. Rozpaczy? Człowiek ten młody, piękny, bogaty, który tam u różanego krzaku wydał mi się upostaciowaniem samej tylko, samej jednej radości życia, rozpaczał. Bledszy niż wtedy, gdy walczył z szałem swych stepowych koni, ze złotą brwią boleśnie ściągniętą i oczyma do ciemnych otchłani podobnymi mówił, jak mocno, jak głęboko mnie kocha i jak głęboko, rozpacznie czuje się mojej miłości niegodny. Domek leśnika chwilowo opustoszały był ze swych mieszkańców; byliśmy sami. Byliśmy sami w białej izbie, za której małymi oknami ciężko na gałęziach świerkowych wisiały wielkie kwiaty śniegu i tylko niewidzialna, w ciemnym kącie jego duszy zaczajona, była z nami — straszna nasza dola. Lecz jakimkolwiek był i cokolwiek w przyszłości popełnić miał ten człowiek, widziałam go wtedy szczerym aż do dna. Wyznawał przede mną wszystko, co w nim i w minionych dniach jego było słabością i winą, a pokora tych wyznań miała w sobie przejmujące krzyki cierpienia. Cierpiał. Te niepochwytne drgnienia duszy, które spomiędzy ludzi wszystkich sama jedna w nim spostrzegałam czy przeczuwałam, były żalem palącym, tęsknotą bezbrzeżną. — Czy pamiętasz ostatnią strofę tego wiersza młodego poety? I tęskność za dolą, za złotą, Co ją jak okiść wiatr zmiata, Jest skrytą za tobą tęsknotą, Anima immaculata! Człowieczą prawdę, głęboką, choć rzadką, zamknął w strofie tej młody poeta. Byłam wówczas świadkiem palącej tęsknoty człowieka za postradaną czystością swej duszy, niezmiernej żałości jego nad tym, że w dniach próżniaczych i płochych przepadła mu jego anima immaculata. To upragnienie czystości i te namiętne rzuty ducha ku podźwignięciu się z nizin na wyżyny były najgłębszą przyczyną rozkochania się jego w dziewczynie tak doskonale czystej i myśli swe na wyżynach trzymającej, jaką podówczas byłam. Serce jego uczepiło się mnie jak nici, po której wspiąć się mogło do krain świetlistych. Z prośbami o szczęście mieszały się mu na ustach prośby o wsparcie, o takie wsparcie, jakiego kropla rosy użycza roślinie okrytej przydrożną kurzawą. Marzył, że gdy mu podam rękę, podźwignie się z kurzawy. O czynach dobrych, o trudach wytrwałych, o cnocie czystej roił tyleż prawie, co o raju miłości podzielonej. Odsłaniało się w nim przede mną ogromnie tkliwe rozróżnianie strony życia ciemnej od jasnej i ogromne pożądanie przebywania po stronie jasnej. Dlaczegóż tyle razy zsuwał się z niej na ciemną? Z jakże rozumną i z jakże dobrą pokorą wyznawał przede mną te braki natury i te wpływy świata, które wobec pokus i ponęt rozmaitych czyniły go słabym! Bo nie był z rzędu tych słabych, którzy nie mają w sobie siły, lecz z tych, w których z siłą razem mieszka słabość. I ta właśnie siła jego, truta, paraliżowana, zwyciężana przez słabość, przerabiała się na palącą tęskność za marzonymi wiecznie i wiecznie niedościganymi strefami światła, na żałość za umknionym z dłoni, za znikłym w odmętach życia, za postradanym tym ptakiem niebieskim, o skrzydłach z lazuru i kryształu, któremu na imię: anima immaculata. Słuchałam i słowa jego uderzały o najwyższe niebiosa mego serca. Myślałam, że tylko człowiek z duszą wielką może tak dobrowolnie i aż do dna ukazywać swoją małość przed istotą, która mu jest droga i której pożąda; myślałam, że ta rozdzierająca mowa jego jest czynem pięknym i że do życia pięknego zdolność niezmierną posiadać musi ten, kto posiada tak żałosne jego upragnienie. Więc odpowiadałam mu zrazu łzami tylko, ale potem uczułam, że myśl moja dostaje skrzydeł i płomiennym natchnieniem porwana mówić mu zaczęłam wszystkie te słowa mowy ludzkiej, które pocieszają, koją, pieszczą, kochają, dźwigają… wszystkie dobre, piękne, jasne, gorące słowa mowy ludzkiej… I wtedy to, wśród tej rozmowy, zakochała się w nim moja dusza… A zmierzch, od wiszących za oknami kwiatów śniegowych biały, znalazł nas na ławie leśnego domku siedzących obok siebie z połączonymi dłońmi i owiniętych lazurami takich marzeń, jakich bezchmurnie słuchać by mogło lazurowe oblicze nieba. Bez oglądania się na ludzkie zadania i opinie, na chęć czy niechęć najdroższego mi dotąd człowieka, mieliśmy cicho i skromnie zaślubić się w maju, miesiącu pierwszego spotkania się naszego i rozkwitania po lasach dzikich róż. A potem ileż nadziei, ufności, słodyczy, postanowień wielkich i niemal bohaterskich — ach! — niemal świętych zamiarów! Nutę bohaterstwa, niemal świętości, on pierwszy wlał w te rojenia nasze. Mniemał, że zła przeszłość jego odebrała mu prawo do szczęścia, do tak wielkiego szczęścia, jakie posiadł wraz z moim kochaniem i że tę złą przeszłość odkupić mu potrzeba jakimś wyrzeczeniem się, jakimś trudem, dokonaniem jakiegoś czynu czy zadania. Myśl ta była tak surowa, że nie mogłam zrazu wyrozumieć jej do głębi. Odkupienie zła przez dobro? Pokuta? Dobrowolne zadawanie sobie cierpień na łonie szczęścia? Lecz gdy wyrozumiałam, wzlecieliśmy razem ku tym najwyższym strefom, na których rzadko bardzo bywają ludzkie marzenia. Mieliśmy majątki nasze rozdać na dzieła miłości i miłosierdzia, a sami żyć zaledwie bez niedostatku, nie pożądając i nie szukając żadnych uciech innych oprócz tej niewymownej, że należymy do siebie, że jesteśmy z sobą, że trzymamy się za ręce i że dusze nasze trzymają się za skrzydła… Mieliśmy wzbijać myśli nasze ku najwyższym szczytom wiedzy, a serca rzucać w ogniska uczuć najszerzej po ziemi rozpostartych. Mieliśmy wspólnymi siłami czynić to, czego nikt nie uczynił, i zajść tam, kędy nikt nie zaszedł, nie przez dumę, lecz przez pokorę właśnie i z wdzięczności za to szczęście niewymowne, że jedno dla drugiego jesteśmy na ziemi… O, młodości! O, wiaro i siło młodości! Raju serc! Locie dusz! O, oczy śniegowych kwiatów, któreście przez drobne szybki patrzały w nasze rozpromienione ogniem świętym oczy! O, szumie lasu, któryś o zmierzchu z cicha wtórować począł słodkim naszym szeptom. Czyliż to wszystko złudzeniem tylko było, marą tylko, płonnym okłamywaniem się płonnych dusz człowieczych? — Tak! Nie!… i tak, i nie! Domek leśnika opuściłam z zaręczynowym pocałunkiem na ustach i z duszą w ekstazie. Ale… Daj chwilę spocząć przed spojrzeniem w przepaść! Ale w maju nie wzięłam ślubu… Umówiliśmy się, że przyjdzie on wkrótce do brata mego, aby mu o zamiarach naszych oznajmić i o zgodzenie się na nie prosić. Wymagał tego nie tylko obyczaj powszechny; wymagało tego serce moje, nie mogące przecież wyrzucić z siebie uczuć wdzięczności, przywiązania i obowiązku. Myśl o tym spotkaniu się ich i o tej rozmowie napełniała mnie trwogą niewypowiedzianą. Pomiędzy dwoma tymi ludźmi stało coś na kształt nienawiści, do wytłumaczenia wcale nie trudnej. Wobec surowych zasad moralnych i obywatelskich brata mego, wobec jego doskonale czystej i bardzo czynnej przeszłości, przeszłość człowieka, który marnie albo i występnie dotąd trwonił lata, siły i majątek, była łachmanem godnym tylko wzgardy. Ten drugi zaś zazdrościł, strasznie zazdrościł tamtemu nieskazitelności, powagi, nie urzeczywistnionych jeszcze, lecz już przewidywanych przeznaczeń, z których przeglądało blade i może krwawe, lecz ukoronowane oblicze bohaterstwa. Ta wzgarda z jednej strony i ta zawiść z drugiej, które leżały na samym dnie wzajemnych dla siebie uczuć tych dwóch ludzi, pozostałyby pewnie bierne i niewypowiedziane na zawsze, gdyby nie wzmagał ich, nie rozjątrzył i ostatecznie do krzyku nie pobudził wypadek, którego ja byłam przyczyną. Ach, nie myśl, że był to krzyk rozgniewanego, grubiańskiego głosu! Byli obaj ludźmi dobrze wychowanymi i najlżejsze podniesienie głosu, żadne słowo obraźliwe czy obelżywe nie dosięgło pokoju sąsiedniego, zza zamkniętych drzwi pracowni mego brata. I dziwnie krótko trwała tocząca się za tymi drzwiami rozmowa; i nie wiem, w której sekundzie tych kilku minut padł grom, ze zwarcia się dwóch tych chmur wystrzelony… Ale gdy drzwi się otworzyły, zobaczyłam na twarzy człowieka kochanego porażenie od gromu. Coś osłupiałego i razem namiętnie obrażonego, coś złego i zarazem tragicznego rozlewało się po jego śmiertelnie zbladłej twarzy i świeciło w sztyletach oczu bolesnych i ostrych. Rzuciłam się ku niemu, ale gestem ręki powstrzymał mnie z dala od siebie i białymi wargami wyszeptał: — Tutaj… nie! Pod dachem tego człowieka… nigdy! Jeżeli wytrwasz, jeżeli zechcesz, to gdzie indziej… Nie miał prawie oddechu w piersi. Nieprzytomnie prawie ścisnął mi obie ręce, zdaje się, że bez łez załkał i wybiegł z domu. Stanęłam przed bratem cała w drżeniu i w płomieniu, zamierającym głosem pytając, co mu powiedział. Tak samo jak tamten blady i w oczach rozgorzały, ale zawsze panujący nad sobą, zawsze silny i stanowczy, nic mi nie powtórzył, z niczego się nie tłumaczył, tylko z wielkim spokojem w postawie i głosie rzekł, że łacniej by umarł, niżby przystał na to, abym została żoną tego — łotrzyka. Nie odpowiedziałam ani słowa, lecz nazajutrz nie byłam już pod dachem swojego rodzinnego domu. Byłam pod dachem swojej bliskiej krewnej, kobiety nieskazitelnej, ale wyrozumiałej, kochającej mnie, łagodnej. Było to owo „gdzie indziej”, o którym w strasznej chwili wspomniał i za które po dniach paru z radością niewypowiedzianą, z wdzięcznością bez granic, na klęczkach mi dziękował. Trwałam więc. Pomimo że każde wspomnienie o bracie rozdzierało mi serce, trwałam w uczuciach swoich i w zamiarach, i nade wszystko, o Boże! tyś wiedział, że nade wszystko trwałam w pragnieniu, w namiętnym i zachwyconym pragnieniu ratowania, wznoszenia, zabawiania tej duszy ukochanej, tak słabej i razem tak silnej, tak poplamionej i tak za czystością stęsknionej, która wszystkie swoje słabości, siły, plany i tęsknoty tak prosto i szczerze, pokornie i wzniośle zwierzyła sercu memu i dłoniom mym powierzyła, pomocy ich wzywając. Ale w maju nie wzięłam ślubu, bo właśnie gdy po lasach rozkwitły róże dzikie, brat mój i on zniknęli mi z oczu. Porwał i uniósł ich wiatr wypadków. Wtedy to imię brata mego rozbrzmiało po świecie sławą krótką, lecz głośną i świętą… Nie powiedziałam ci zaś jeszcze, jak nazywał się tamten. Odwróć oczy! Nie patrz na mnie, gdy imię to wymawiać będę… A gdy wymówię je, miej litość!… Stefan Niegirycz…
Zło to zło, Stregoborze () Mniejsze, większe, średnie, wszystko jedno, proporcje są umowne, a granice zatarte. Nie jestem świątobliwym pustelnikiem, nie samo dobro czyniłem w życiu. Ale jeżeli mam wybierać pomiędzy jednym złem a drugim, to wolę nie wybierać wcale.Geralt do Stregobora[1] Geralt z Rivii herbu Most, zwany Białym Wilkiem lub Rzeźnikiem z Blaviken – wiedźmin- Moi imprezowi znajomi byli tego zupełnym przeciwieństwem – nie żałowali sobie używek. Mnie fascynowało, że mogę emocjonować się muzyką z innej strony – Lorenzo Senni opowiada o swojej drodze do pointillistic trance. Lorenzo Senni to producent pochodzący z Włoch - pięknego i ciepłego kraju na południu Europy. W swojej intrygującej twórczości wziął na warsztat muzykę trance, która największe triumfy święciła w latach 90. i kojarzona była z wielkimi imprezami, lekko wstydliwymi stylówkami i podejrzanymi psychodelicznymi substancjami. Jednakże trance w interpretacji Senniego to zupełnie inna bajka - nadająca się zarówno do intymnej klubowej przestrzeni, jak i chłodnych, modernistycznych pomieszczeń galerii sztuki. Z przesympatycznym artystą złapaliśmy się w dość późnych nocnych godzinach i porozmawialiśmy o jego innowacyjnym pomyśle na muzykę elektroniczną, nietypowym przeżywaniu okresu dorastania, a także o ukochanej przez niego grze karcianej Magic the Gathering i transferze do renomowanej stajni Warp Records. Jak rozwinąłbyś pojęcie pointillistic trance - terminu wykreowanego przez Ciebie i używanego w stosunku do twojej twórczości. - Wymyśliłem ten termin, aby precyzyjnie określić moje praktyczne podejście do tworzenia elektroniki. Będąc w studio i zaczynając pracę nad konkretnym utworem, pierwszym - wręcz fundamentalnym - etapem są ekstremalnie krótkie dźwięki. Wyobrażam je sobie jako punkty na muzycznej osi, które później staram się połączyć w większą, bardziej złożoną całość. Mając w głowie taki obraz i stosując się do narzuconych przez siebie zasad, wykreowałem szablon procesu, który za każdym razem powtarzam. Idea była zatem czysto praktyczna i odnosiła się do moich początków eksperymentowania z muzyką trance, do budowania większych części z pomniejszych klocków. Spodobało mi się określenie pointillistic trance i cieszę się, że zostało to podchwycone przez środowisko. Znasz jakiegokolwiek innego artystę, który nagrywa w podobny sposób? - Tak, ale w tym przypadku powinniśmy cofnąć się do początków minimalizmu w muzyce. W historii tego gatunku wykorzystywane były podobne rozwiązania i nie nazwałbym siebie kompletnym innowatorem w tej dziedzinie. Zgadzam się jednak, że w przypadku mojej twórczości odnosi się to do czegoś zupełnie nowego: do kultury klubowej, do innego brzmienia, w którym struktury muzyczne są inne. Inspiracji miałem wiele - wystarczy przytoczyć twórczość Terry’ego Rileya, Phillipa Glassa czy Steve’a Reicha. Podobnie ma się rzecz w muzyce opierającej swoje brzmienie na crescendo, przykładowo w popularnym swoim czasie post-rocku i w zespołach pokroju Mogwai czy Godspeed You! Black Emperor. Lwia część moich inspiracji i tego, co wpłynęło na mój proces twórczy znajduje się poza elektroniką. Jednocześnie, w wąskim kręgu trance’u moje podejście jest innowacyjne i nikt wcześniej nie próbował ugryźć tematu w taki sposób. Pozostańmy zatem w elektronicznym środowisku - wspominałeś, że trance jest bardzo emocjonalnym odłamem muzyki klubowej. Co zatem wyróżnia go na tle utartych schematów techno czy house’u? - Mój przypadek jest dość osobliwy, bo przez długi czas nie znałem innego kontekstu clubbingu, niż ten trance’owy. Kiedy byłem młody, powiedzmy że w licealnym wieku, jedynym źródłem poznawania elektroniki były imprezy, na które zabierali mnie znajomi. Nie interesowałem się didżejskim środowiskiem, nie śledziłem tego, co dzieje się w muzyce klubowej. Dzięki kumplom, którzy “sprzedawali” mi konkretne nazwy, moja wiedza o elektronice się poszerzała. Wtedy słuchało się głównie trance’u i gabberu - zostałem wystawiony na te gatunki, które początkowo kompletnie mnie nie interesowały. W okresie mojej adolescencji nie pojawiały się techno czy house’u, z tego względu ciężko mi porównać do nich trance. Działo się to w twoim rodzinnym mieście - Rimini. - Tak, dokładnie. W Rimini chodziliśmy do ogromnego klubu, który zresztą nadal istnieje i ma się dobrze. Nazywał się Cocoricò (klub powstał w 1989 roku - był dość turystycznym miejscem i mógł pomieścić nawet 7 tysięcy osób, co było niesamowite. Pamiętaj, że mówimy o schyłku lat 90. W Rimini jest słynna wyspa, na której znajdują się wyłącznie kluby. Wychodziłem głównie w weekendy, bo w tygodniu zajmowałem się zupełnie czymś innym - grałem na perkusji w punkowym zespole. To sprawiało mi radość, takiej muzyki wtedy słuchałem i czerpałem z tego satysfakcję. Weekendy były momentami odpięcia, znajomi wyciągali mnie na imprezy, na których nie interesowało mnie to, kto gra, ale jaką muzykę i w jaki sposób. Przybliżyli mi klubowy świat, przyznam, że sam nigdy bym się tym nie zajął. To było intensywne doświadczenie, nawiązując do wcześniejszego pytania - niezwykle emocjonalne. W tym miejscu muszę powiedzieć bardzo istotną w kontekście tej historii kwestię - nigdy nie brałem narkotyków ani nie piłem alkoholu. Działo się to w zupełnym przeciwieństwie do tego, co robili ludzie w klubach. To była twoja świadoma, nastoletnia decyzja? - Zdecydowanie. Kiedy dorastałem, identyfikowałem się mocno z punkową sceną, która była osadzona w klimatach straight edge. Rozpoznawalne w naszych kręgach zespoły pielęgnowały takie podejście i dlatego wpłynęło to na moje postrzeganie używek. Fascynowało mnie, że mogę emocjonować się muzyką z innej strony. Znajomi wspierali cię w tej decyzji? - Na szczęście trzymałem się z grupą osób, które także interesowały się ruchem straight edge. Graliśmy razem w zespołach, organizowaliśmy jam sesje czy po prostu chodziliśmy na koncerty. Moi imprezowi znajomi byli tego zupełnym przeciwieństwem - nie żałowali sobie używek. Na szczęście, nie przeszkadzało nam to w utrzymywaniu przyjaznych relacji. Ciekawi mnie bardzo, jak bez narkotyków i alkoholu potrafiłeś wytrzymać przy tak intensywnej elektronice - to wcale nie jest łatwe zadanie. - Myślę, że to się przejawia w mojej muzyce, wpisuję te emocje w melodie. W przeciwieństwie do reszty, byłem trzeźwym i jednocześnie bardzo racjonalnym, świeżo myślącym uczestnikiem imprez. Zdarzało się, że po prostu stałem w klubie i analizowałem dźwięki płynące ze sceny: “o, ten utwór bardzo lubię, ma ciekawą konstrukcję, chcę poznać twórczość tego artysty bliżej”. Coś na tej zasadzie. Starałem się też zwracać uwagę na ludzi - doceniałem, że ktoś fajnie się ubrał, założył ciekawe buty albo że spotkałem piękną dziewczynę (śmiech). Byłem bardziej skupiony na detalach. Gdybym powiedział, że się nudziłem, byłoby to nieprawdą. Wypracowałem po prostu inny sposób na przeżywanie imprez. Świadomość przebywania w innym stanie mentalnym niż moi kumple była również ciekawym doświadczeniem. Kolejny interesujący punkt twojej twórczości to dość bliska relacja ze światem sztuki nowoczesnej. Na pierwszy rzut oka, trance nie wydaje się być muzyką przeznaczoną do wypełnienia galeryjnej przestrzeni. - To jest mój osobisty trick (śmiech). Moje podejście do tworzenia muzyki sprawia, że poszerza się też krąg zainteresowania. Ludzie nie odbierają jej, jak tradycyjnej klubowej muzyki, tylko dostrzegają złożony, przemyślany, wręcz analityczny proces, który ma swoje korzenie w sztuce. Kuratorzy wystaw to wyłapują i stąd dość spore zainteresowanie moją wizją trance’u w środowisku sztuki nowoczesnej. Za tym, co robię stoi pewien koncept, to sprawia, że twórczość jest fascynująca. To zapewnia komfort ludziom, którzy zapraszają mnie do muzeów. Dostają małą podpowiedź, że mają do czynienia z artystą, a nie tylko didżejem, którego rola jest przecież często odtwórcza. Widzą w moim przepisie na trance artystyczny pierwiastek - coś więcej niż czystą rozrywkę. Granie dla zupełnie innej publiczności, niż na regularnych koncertach sprawia mi wiele radości. To dla mnie dość naturalne środowisko, bo w okresie, kiedy nie tworzyłem jeszcze muzyki transowej, bardzo intensywnie pracowałem nad abstrakcyjnymi formami dźwięku. Traktujesz to jako wyzwanie? - Tak. Zawsze powtarzam, że jako muzyk nigdy nie znajduję się w odpowiednim dla mnie miejscu. Zwróć uwagę, że ciężko przypisać to, co robię stricte do całonocnej imprezy, do sali koncertowej czy przestrzeni muzeum. Moja muzyka jest na tyle plastyczna, że możesz siedzieć w audytorium i słuchać jej w skupieniu, a z drugiej storny - swobodnie możesz tańczyć w klubie. Jak wspominałem - “never in the right place.” (śmiech). Obecnie mieszkasz w Mediolanie, mieście dość wyróżniającym się na tle Włoch - głównie pod względem przecinających się światów sztuki, mody czy architektury. Mediolan to jedyne miasto we Włoszech, w którym można żyć na dobrym poziomie pracując w branży kreatywnej. To bardzo smutne, że tak piękny kraj ma tylko jedno miejsce, w którym bycie artystą jest nie tyle możliwe, co opłacalne. Są różne powody, dlaczego Mediolan jest tak przyjazny dla kreatywnych. Pierwszy - tutaj są pieniądze i dofinansowania dla świata sztuki, których nie znajdziesz w żadnym innym włoskim mieście. Jeżeli kochasz to, czym się zajmujesz i nie chcesz pracować na kilka etatów, to jest miejsce dla ciebie. Daje to szansę na rozwój, niezależnie czy zajmujesz się designem czy modą. W Mediolanie wiele się dzieje, panuje narzucony rytm i ludzie mają potrzebę samorealizacji, czuć tę motywującą energię. Druga sprawa to prosty fakt, że przez Mediolan - kolokwialnie mówiąc - przewija się ogromna liczba artystów i muzyków z całego świata. Zostawiają tu swoje dzieła, inspirują młodych ludzi, studentów. Nie ma szans na identyczne życie w Rzymie czy Turynie. Nie rozważałeś wyprowadzki do Londynu lub Berlina, uważanych za europejskie centra nowoczesnej kultury? - Mój problem polega też na tym, że nie chcę opuszczać Włoch, bo tutaj czuje się najlepiej. Kiedy 10 lat temu przeprowadziłem się z Rimini do Mediolanu, kluczem do rozwoju moich umiejętności było zajmowanie się czymś stricte połączonym z komponowaniem muzyki. Nie mogłem tworzyć muzyki i jednocześnie pracować gdzieś indziej, to by mnie zabiło. Mediolan spełnia moje oczekiwania w stu procentach. Czuję się tu wspaniale i nie mam potrzeby wyprowadzki do Berlina, w którym każdy jest artystą lub producentem i w tym segmencie brakuje już pieniędzy. Może kilkanaście lat temu, kiedy byłem bardzo młody - wtedy roczna przeprowadzka byłaby korzystna. Obecnie panuje przesyt. Wspominałeś kiedyś, że ludźmi, którzy imponują ci najbardziej i są źródłem wielu inspiracji są Hans Ulrich Obrist i John Cage. To wybitne postacie, pochodzące z pozornie różnych światów. - Z Hansem Ulrichem Obristem miałem okazję spotkać się kilkakrotnie. Zaprosił mnie nawet do swojego projektu, do którego chciał, abym nagrał muzykę. Czytałem wcześniej jego książki, a obcowanie z nim umożliwiło mi poznanie osoby niezwykle ciekawej, od której bije aura mądrości. Obrist zawsze znajdzie jakąś interesującą historię do opowiedzenia. Jego życiowe doświadczenie jest potężne - spędzając z nim czas można się nauczyć wielu rzeczy, bazując jedynie na jego opowieściach i wiedzy. Niesamowicie inspirujący, fascynujący człowiek. W przypadku Johna Cage’a muszę przyznać, że bardziej wciągnęły mnie jego książki i rozważania filozoficzne, aniżeli muzyka, której wartości oczywiście nie staram się w żaden sposób negować. Zdanie, które kiedyś powiedział jest jednym z moich życiowych motto: “If something is boring after two minutes, try it for four. If still boring, then eight. Then sixteen. Then thirty-two. Eventually one discovers that it is not boring at all.” Ta sentencja powoduje - szczególnie jak jesteś młodym człowiekiem - że zaczynasz dostrzegać swoją pracę z innych perspektyw, nabierasz do niej dystansu. Lekcja życia, która pozwala na zdobycie doświadczenia i uświadomienia sobie, co czynić, żeby twoja praca i dzieła były bardziej koherentne. Dostrzegasz metodę myślenia ludzi: nie o czym myślą, ale w jaki sposób. Na koniec porozmawiajmy o twojej ostatniej EP-ce "Persona", a także o nadchodzących projektach i współpracy z renomowaną wytwórnią Warp Records. - Mogłem pójść na łatwiznę i dalej nagrywać albumy w duchu "Superimpositions" czy "Quantum Jelly". W tym tkwi cały problem - nie chciałem stać w miejscu, pragnąłem się rozwijać i eksplorować. Dlatego na "Personie" słychać więcej “piosenkowych” struktur, kompozycje są bardziej zamknięte. Wydaje mi się, że udało mi się zachować sporo elementów z początków mojej twórczości i nadać im odpowiedniego kolorytu, poszerzając paletę dźwięków. Przekonałem samego siebie i postanowiłem wykorzystać więcej warstw, co wcale nie było dla mnie takie łatwe. Wychodzę z założenia, że będąc w studio nie ma miejsca na zabawę, zawsze są wyzwania i ciężka praca nad osiągnięciem założonego celu. Metoda prób i błędów jest nieodłączną częścią procesu twórczego. Zaakceptowałem to, a "Persona" była pierwszym krokiem wykonanym w nowym kierunku. Brzmienie twojego najnowszego utworu "The Shape of Trance to Come", swoją drogą pełnego melodii, jest utrzymane w duchu Persony. To prawda, nowe kompozycje są ściśle połączone z Personą. Powoli planuję wydanie długogrającego albumu, na którym te pomysły zostaną odpowiednio zmodernizowane. Chciałbym, żeby znajdowały się na nim kolejne eksperymenty, jednakże bez wybiegania daleko poza moją stylistykę. Chcę, żeby to pozostało spójne. Twój longplay - podobnie jak Persona - zostanie wydany w Warp Records? - Prawdopodobnie tak. Możemy się go spodziewać w niedalekiej przyszłości? - Raczej tak, aczkolwiek tryb mojej pracy nie jest zbyt szybki. Dużo czasu spędzam w studio, skupiam się na detalach. Na pewno nie będzie to początek 2018, raczej jego dalsza część. To również powód, dlaczego teraz wydajemy dwa nowe utwory, chciałem dać słuchaczom przedsmak nadchodzącej całości. Na sam koniec zapytam cię o grę karcianą Magic the Gathering. Jesteś jej sporym fanem, a mnie również zdarza się czasem pograć. Jak zaczęła się twoja przygoda z MtG? - W popularne Magiki gram odkąd byłem dzieciakiem, myślę że miałem około 11 lat. Obecnie nie mam na to tyle czasu, w przeszłości zaangażowane było całe moje koleżeńskie środowisko. Nauczyłem się mówić po angielsku dzięki tekstom z kart. Zawsze fascynowało mnie uniwersum i mechanika gry. Zatrzymałem się na etapie serii Ice Age, czyli dość dawno temu (seria była wydawana na przełomie 95/96 roku - Nie nadążam za najnowszymi wydaniami. W wąskim kręgu znajomych spotykamy się i gramy starymi, mogę powiedzieć, że preferujemy rodzaj rozgrywki w stylu vintage (śmiech). Ulubiona kombinacja talii? - Zdecydowanie niebiesko-czarny, czyli styl gry opierający się na kontroli działań przeciwnika.Tłumaczenia w kontekście hasła "nazywał się inaczej" z polskiego na niemiecki od Reverso Context: Ale nazywał się inaczej. Tłumaczenie Context Korektor Synonimy Koniugacja Koniugacja Documents Słownik Collaborative Dictionary Gramatyka Expressio Reverso Corporate - W nowy świat w rytmie szant Festiwal „Szanta Claus” to poznańskie święto kultury żeglarskiej. Tradycyjnie, w okolicach Św Mikołaja, odbędzie się po raz trzynasty. W programie otwarcie wystawy, poświęconej regatom „Bitwa o Gotland” oraz dwa koncerty znanych zespołów piosenki żeglarskiej. Drugiego dnia, w sobotę, odbędzie się, jeden z niewielu już w Polsce, konkurs dla wykonawców szant i piosenki żeglarskiej. Żeglarze i nie tylko oni, dobrze wiedzą, że druga połowa sierpnia to nie czas na zwijanie żagli, ale na chwilę odpoczynku od pracy - tej na pokładzie, ale i wykonywanej codziennie na lądzie. Za chwilę 34 Port Pieśni Pracy - legendarny już festiwal szantowy na Śląsku, który i tym razem zabierze nas w krainę mórz i oceanów, pięknych wysp, i muzyki, także tej z odległych zakątków świata. Takich festiwali coraz mniej na polskiej mapie imprez tradycyjnych, a i sam „Kubryk” w ostatnich latach zaskakiwał zmianami, bo i ten festiwal, by przetrwać musi się nieco zmieniać. Nadal jednak tradycyjna muzyka morza jest tu przepustką na scenę, i nadal chętnie przyjeżdżają tu słuchacze, którym do słowa „szanta” nie trzeba dodawać przymiotnika „tradycyjna”. Dziś urodziny "naszej Porębuni", jak mawiają o Mistrzu przyjaciele. Nie uwierzę, że jest ktoś, związany ze sceną piosenki żeglarskiej, fan, muzyk, miłośnik śpiewania wszelakiego o łajbach, wiatrach, jeziorach i morzach, kto nie zna, kto choćby nie słyszał nazwiska Jerzy Porębski. No ok, może mnie poniosło, ale piosenkę "Gdzie ta keja" to chyba znamy wszyscy? Z wielką radością ogłaszamy, iż trzecia płyta zespołu Sąsiedzi za chwilę się pojawi. Ci którzy dotrą do Krakowa lub Sosnowca, na koncerty premierowe, będą mogli już jej posłuchać. To płyta zamykająca dekadę działalności zespołu, podczas której wydarzyło się wiele istotnych dla grupy rzeczy, od zmian w składzie, przez niezwykłe podróże, po nowe muzyczne inspiracje. Tom Lewis, wspaniały szantyman, uznany folkman, miłośnik morza i tradycji znów wystąpi z polską grupą Qftry w Szczecinie. W trakcie koncertu możemy się spodziewać ogromnej dawki morskiego śpiewania i folkowego grania. Ich wspólna pierwsza płyta była jednym z ważniejszych wydawnictw na naszej scenie, dziś kultowa i niemal nie do zdobycia. Konkurs piosenki żeglarskiej podczas festiwalu „Kopyść” w Białymstoku ostał się jako jeden z nielicznych, dobrych konkursów, na który przyjeżdża co roku spora liczba wykonawców. Gwarantuje mu to dobry poziom wykonawczy i ciekawe odkrycia muzyczne. W tym roku po raz trzydziesty czwarty jury wyłoni zdobywcę Grand Prix i „Wielkiej Kopyści”. Zgłoszenia do 11 marca. Jeden z największych w Polsce i w świecie, festiwali muzyki morza i jezior, czyli szant i piosenek żeglarskich w najbliższy weekend odbędzie się we Wrocławiu. Bilety schodzą jak ciepłe bułeczki, nic dziwnego, bo do stolicy Dolnego Śląska zjeżdża czołówka polskiej tzw. "sceny szantowej", od przedstawicieli tradycji, po miłośników brzmień nowoczesnych. Pasjonat żeglarstwa, kultury marynistycznej, oddany sprawie promowania pieśni spod żagli. Poprzez organizację koncertów muzyki morza w wielu miejscach w Opolu, w tym w Opolskiej Filharmonii, reanimował środowisko opolskich żeglarzy. Ostatnio, przy okazji obchodów 70 lecia opolskiego żeglarstwa, kapitan Sobieszczański dał się poznać w nowej roli - autora i badacza. Po raz trzydziesty siódmy, do zacnego grodu nad Wisłą, ściągają wykonawcy i miłośnicy dawnych tradycyjnych morskich pieśni folkowych, w tym szant oraz współczesnej, autorskiej piosenki żeglarskiej, która od lat dominuje w Polsce, a i w świecie dała się już poznać nie raz. Krakowskie święto muzyki morza otwiera w tym roku sezon festiwalowy w Polsce. Jeszcze wielu z nas baluje w noworocznych nastrojach, wielu jeszcze wspomina ubiegloroczne koncerty, a tu już szykują się dla nas następne atrakcje. Kolejny rok z muzyką morza i jezior, tym razem 2018, czas zainaugurować. Z powodu braku, od kilku lat, zimowej edycji tyskiego Portu Pieśni Pracy, to Wrocław przejął pałeczkę miasta, w którym inaugurujemy "rok szantowy". Gliwicki Festiwal Morza "Nad Kanałem" to jeden z najmłodszych festiwali folku morskiego w Polsce. Nazwa nawiązuje do kanału wodnego, a pierwsza edycja odbyła się nawet kilkadziesiąt metrów od jego starego koryta. Założeniem imprezy jest prezentowanie tradycyjnych utworów, w tym przede wszystkim szant - dawnych marynarskich pieśni pracy, ale nie brak tu i współczesnych piosenek żeglarskich. Gdyby napisać książkę o tym zespole, błaby to niewątpliwie opowieść wielce wciągająca, pełna wzlotów i zlotów, sukcesów i potknięć, muzyki, podróży i niesamowitych przygód, zabawnych i "mrożących krew w żyłach". Byłaby to opowieść o piątce, a później szóstce ludzi, którzy zbudowali coś, co niewielu się udaje - własną historię, okupioną długą listą wyrzeczeń i ogromną pracą. Od czwartku do niedzieli potrwa w Krakowie Międzynarodowy Festiwal Piosenki Żeglarskiej "Shanties". Oprócz koncertów, które tym razem nie odbędą się w słynnej i związanej już z festiwalem "Rotundy", czeka nas kilka niespodzianek, w tym szantowe pospolite ruszenie w sobotnie popołudnie na krakowskim Rynku, gdzie wszyscy razem "Pożegnamy Liverpool". Czy wiecie, że to do Opola należał pierwszy w Polsce jacht, który powstał z datków mieszkańców? Nazywał się Dar Opola, i choć już nie pod tą nazwą, pływa do dziś. Jego historię oraz dzieje żeglarstwa opolskiego, które w tym roku obchodzi 70-lecie, na antenie Radia Opole prezentować będzie Ryszard Sobieszczański. A że Rychu muzykę morza lubi to żeglarskich nut nie zabraknie. Jeszcze dwa lata temu miłośnicy morskich nut na Śląsku i nie tylko czekali z niecierpliwością na pierwszy w nowym roku festiwal, jakim była zimowa edycja tyskiego Portu Pieśni Pracy. Dwa, trzy dni wspaniałej zabawy, emocji konkursowych sprawiały, że najtęższe mrozy nie były nikomu straszne. Rok temu PPP w zimie się nie odbyło, ale mamy dobrą nowinę, w tym roku znów śpiewamy w Tychach. Po latach ciszy znów można słuchać opowieści o morzu radiowca, dziennikarza, szantymena, ale przede wzystkim żeglarza - Marka Szurawskiego. Nie wychodząc z domu, można poczuć klimat dawnych żaglowców, posłuchać szant czy piosenek żeglarskich, poznać fakty i mity związane z dawnym życiem na morzu i na lądzie. W sam raz dla wilków morskich, jak i lądowych szczurów. Na morzu, czy na lądzie, w domu czy na wyjeździe, w szerokim rodzinnym gronie, czy tylko w tym najbliższym, własnym. Z prezentami od serca, z potrawami, które lubicie i wspólnie przygotowujecie, w cieniu najpiękniejszej choinki świata. Przy dźwiękach kolęd, szant, a może i jednych i drugich. Ale tak naprawdę ważne by były to Święta Wasze, z dala od huku fal, zamieszania świata całego... na chwilę. Już tylko przez tydzień można zgłaszać się do konkursu konkursów, najważniejszego przeglądu "żeglarskiego narybku" w Polsce - Przeglądu konkursowego "Shanties" w Krakowie. To cenna informacja zwłaszcza dla tych, którzy nie zdobyli dotąd nominacji, startując w innych, odbywających się cały rok konkursach piosenki żeglarskiej, a chcieliby jeszcze o laury powalczyć. O rotacjach w składach zespołów pisaliśmy już niejednokrotnie i w zasadzie takie zmiany nie są już jakimś zaskoczeniem. Życie czasem pisze inne, niemuzyczne scenariusze i ktoś z grania rezygnuje. Rzadko zdarza się by po jakimś czasie do grania wrócił. Tym razem jednak mamy dobrą nowinę. Wraca jeden z byłych, czołowych "szantymenów", ex Rycząca Dwudziestka. W najbliższy weekend odbędzie się szósta edycja jednego z niewielu festiwali muzyki morza w Polsce, w programie których dominuje tradycyjny folk morski, w tym szanty, a nie współczesna piosenka żeglarska, choć i tej w Gliwicach nie brakuje. Na tegorocznej edycji Festiwalu Morza "Nad Kanałem" znów pojawią się goście z zagranicy, a zabrzmią pieśni i szanty spod poziomu morza. Właściwie nie ma żadnego, aktualnego spisu wykonawców polskiej sceny folku morskiego i piosenki żeglarskiej. Szantymaniakowa lista jest już w sporej mierze nieaktualna. Sami wykonawcy też przestali redagować swoje strony www, wierząc w siłę facebooka, więc trudno nawet byłoby taki spis stworzyć. Dlatego redakcja Folk24 postanowiła zwrócić się o pomoc do samych zespołów folkowych. Gdy zaczynali swoją przygodę z muzyką morza byli jeszcze studentami, głównie Politechniki Śląskiej w Gliwicach. Dziś 15 lat starsi, poważniejsi, bardziej zapracowani jednak wciąż znajdują czas na swoją pasję, choć już w bardzo zmienionym składzie w porównaniu do tego, który 16 października 2001 r. pojawił się na scenie klubu Krypta. Ruszają koncerty jubileuszowe Sąsiadów. Mamy bilety! Nieczęsto zdarza nam się na polskich festiwalach piosenki żeglarskiej i szant posłuchać zespołów zagranicznych, a już nowinek, które ostatnio podbijają sceny marynistyczne Europy czy Ameryki to już rzadkość rzadkości. Zdarzyło się tak w ostatnich 5 latach zaledwie kilka razy. Chris Rickets w Tychach czy The Young’Uns w Gliwicach to bardzo skromne wyjątki. Coś jednak drgnęło. Internationales Festival Maritim w Bremie to znacząca impreza dla sceny folku morskiego. To jeden z największych tego typu festiwali na świecie i jedyny taki w Niemczech, który od lat gromadzi ciekawych wykonawców nurtu morskiego ze świata, jak i różnych wykonawców folkowych, głównie z Europy, ale także i z USA, Kanady czy nawet Australii. The Tall Ship Celebration to jedna z największych imprez związanych z wielkimi żaglowcami w Ameryce. Co kilka lat do małego miasteczka Bay City nad jeziorem Huron wpływają duże jednostki, a wielkiemu świętu żagli towarzyszy też muzyczny festiwal. W programie nie brakuje także polskich akcentów. Także w tym roku pojawią się tam formacje znad Wisły, a właściwie znad Odry i nie tylko. W najbliższy weekend w Szczecinie po raz kolejny odbędą się obchody Dni Odry. W ramach imprezy nastąpi podsumowanie Flisu Odrzańskiego oraz zamknięcie rejsu Śląskiego Yach Clubu i projektu "Nasza Droga Odra". Z tej okazji nie mogło zabraknąć też wodniackiej muzki. Na pływającej scenie w centrum miasta wystąpią trzy zespoły z kręgu piosenki żeglarskiej, szant i folku. Finał w Starej Rzeźni. Tolkmicko to urokliwe miasteczko nad Zalewem Wiślanym. Z roku na rok coraz atrakcyjniejsze, warte odwiedzenia i zatrzymania się w nim choć na chwilę. Okazją do odwiedzin będzie Tolkmicki Festiwal Piosenki Żeglarskiej „Szanty nad Zalewem”, który po raz pierwszy odbędzie się w tym mieście na przełomie czerwca i lipca. Wystąpią artyści wykonujący współczesną piosenkę żeglarską. Właśnie ukazał się kolejny numer Magazynu FOLK24, wydawanego przez Fundację Folk24, wydającej także serwis Pośród wielu działów, na dwóch, z 52 kolorowych, kredowych stron znalazło się kilka słów na temat sceny szantowej. Dzięi zmianie systemu dystrybucji to wydanie Magazynu trafi do kilku tysięcy odbiorców - może także dotrzeć do Was. Cykl "Energia Źródeł - Folkowe OKO" to pomysł Ośrodka Kultury Ochoty w Warszawie na pokazanie widzom tego co dzieje się aktualnie na polskiej scenie folkowej. Grali tu najlepsi, ostatnio Trebunie-Tutki. Po raz pierwszy jednak pojawi się tu folk morski (rzadko na folkowych imprezach jeszcze słyszany), bo do kolejnego koncertu w OKO zaproszono śląską grupę Sąsiedzi. Pomysł wykrystalizował się jakiś czas temu - przepłynąć Odrę DZetą. Ale przepłynąć to jeszcze nic. Zrobić wokół tego jak najwięcej żeglarskiego i szantowego zamieszania, pokazać, że znów działają, że Odra jest ważna, że należy się jej przyjrzeć i że żeglarze, ci pływający i ci śpiewający powinni się zintegrować nad jej brzegami. Początek za chwilę. Zespoły szantowe poszukiwane. Przyzwyczailiśmy się już trochę do tego, że festiwale naszej sceny mają większe lub mniejsze problemy z pozyskiwaniem środków na ich organizacje. Co roku wiele z nich staje przed dylematem, zrobić cokolwiek czy odpuścić. Podobne dylematy mają także w Łodzi, zwłaszcza w tym roku do ostatniej chwili sytuacja nie była pewna, ale na szczęście znów się uda. 32 "Kubryk" już za 2 tygodnie! Muzyka morza w naszym kraju już kilkukrotnie trafiała do nietypowych dla siebie miejsc. Gościła już w teatrach, w filharmonii, a nawet w kościołach tworząc za każdym razem wyjątkowe widowiska. Za kilkanaście dni, w Bytomiu, muzyka morza wedrze się na scenę główną Opery Śląskiej i mamy nadzieję, że pozostanie tam na dłużej, bo dzięki temu będziemy mieli kolejny festiwal na Śląsku. W tym roku śląska formacja Sąsiedzi będzie celebrować swoje 15-lecie. Urodziny przypadają w październiku, podczas Festiwalu Morza „Nad Kanałem”, stąd zespół w najbliższych miesiącach będzie łączył promocję jubla z promocją festiwalu, którego od początku są gospodrzem. Pierwsze koncerty cyklu „Przed Nad Kanałem” już w ten weekend w Pyskowicach i Katowicach. W Radiu Opole rusza nowy cykl koncertowy poświęcony muzyce morza. Jego pomysłodawcą i organizatorem jest, niestrudzony w swej misji promowania szant i muzyki morskiej na opolszczyźnie, Ryszard Sobieszczański i jego Stowarzyszenie „Pieśni spod żagli”. Cykl zainauguruje pszczyński kwintet wokalny North Cape, z nowym frontmenem w składzie. Koncert będzie też rejestrowany. Zespół pojawił się na scenie żeglarskiej na początku XXI w. i już od początku było wiadomym, że sporo w muzyce morza zamiesza. Mocne głosy, świetne, wręcz przebojowe, autorskie, oparte czasem o znane motywy, utwory, i dużo energii na scenie zjednywały im fanów i jurorów. Ich przygoda z szantami i piosenką żeglarską trwała kilka lat. Echa słychać do dziś. Po latach znów staną na deskach. Nie ustają w pomocy przyjaciele Qni. Po ostatnich doniesieniach o niesamowitych postępach Andrzeja w rehabilitacji nowy duch wstąpił w szeregi Ryczących Dwudziestek i przyjacioł zespołu. Silna ekipa zorganizowała się w pierwszą sobotę kwietnia w Szczecinie, a już w połowie kwietnia, w Warszawie, koncert na którym będzie można wylicytować niesamowitą płytę - pierwszy polski szantowy krążek. Po raz kolejny jesteśmy patronem medialnym jednego z największych polskich festiwali piosenki żeglarskiej "Szanty we Wrocławiu", mamy dla naszych Czytelników kilka niespodzianek. Bilety na koncerty częściowo już rozdaliśmy, teraz kolej na coś innego - nagrodę, która długo jeszcze po festiwalu będzie Wam o nim przypominać. Komu festiwalową koszulkę? Wrocław to Europejska Stolica Kultury. Czy będzie szantową przekonamy się już w najbliższy weekend, podczas kolejnych "Szant we Wrocławiu". W tym roku nad Odrą znów spotkają wykonawcy różnych nurtów polskiej sceny żeglarskiej, od klasyki, po współczesną piosenkę. Obchodzić też będziemy jubileusze, zespołów, które wywarły duży wpływ na muzykę morza w Polsce. Werdykt 35 Międzynarodowego Festiwalu Piosenki Żeglarskiej „Shanties” w Krakowie, tradycyjnie ogłoszono podczas finałowego, niedzielnego koncertu. Jak to z "wyrokami" jurorów bywa, część może zaskoczyć, cześć była oczywista, do części szybko się przyzwyczaimy i przejdziemy nad nimi do porządku dziennego, inne będziemy jeszcze długo dyskutować. A piosenka żeglarska... niech nam żyje. Po latach posuchy, po kolejnych terminach nagrania płyty, przekładanych niestety, po motywujących prezentach, żartobliwych nagrodach, po trudach i znojach studyjnej pracy dziś wreszcie ujrzała światło dzienne nowa płyta Banana Boat. Nie jest to co prawda wydawnictwo pełne, a tylko mini album, ale dla spragnionych nowych nagrań zespołu to i tak bardzo dobra wiadomość. Zainteresowanym nie trzeba tłumaczyć, że scenom piosenki turystycznej i żeglarskiej blisko do siebie. Klimat, instrumentarium, wykorzystywane nurty, inspiracje, historie opisywane w piosenkach (te dziejące się na lądzie i te na wodzie) sprawiają, że żeglarzom i turystom jest bardzo po drodze. Nic dziwnego, że kapele żeglarskie słychać na turystycznych imprezach, i to dość głośno. Jak co roku Polskie Radio ogłosiło konkursy na najlepsze płyty z muzyką folkową i tradycyjną wydane w 2015 roku. Także płyty z naszej sceny mogą powalczyć o uznanie Jurorów, splendor i laury. Laureaci zostaną wyłonieni podczas 19. Festiwalu Folkowego Polskiego Radia „Nowa Tradycja”, który odbędzie się w połowie maja. To jedno z najważniejszych wyróżnień dla muzyka folkowego w PL. Za nami kolejne rozdanie w Przeglądzie konkursowym „Shanties”. Po przesłuchaniu siedmiu wykonawców w krakowskiej „Rotundzie”, Jury zaprosiło wszystkich do Starego Portu, gdzie w nocy z soboty na niedzielę ogłosiło swój werdykt. Nominowano czterech szczęśliwców. W Starym Porcie miały też miejsce, nieco dłuższe niż konkursowe, koncerty wszystkich wykonawców. Jeden z najciekawszych festiwali muzyki żeglarzy - tyski Port Pieśni Pracy, był wyjątkowy na mapie imprez szantowych dlatego, że jako jedyny w Polsce miał dwie edycje - letnią i zimową, od której przygoda z morskimi pieśniami pracy w Tychach się zaczęła. Mamy złą wiadomość dla szantyfanów i szantymaniaków. W tym roku edycja zimowa PPP się nie odbędzie. Znów świat szantowy obiegła smutna wiadomość. Odeszła wielka miłośniczka szant i żagli. Gdy docierają takie wieści człowiekowi z początku trudno w nie uwierzyć. Przecież jeszcze nie tak dawno rozmawialiśmy, jutro miałem zadzwonić, planowaliśmy wspólny wyjazd na festiwal. Potem przychodzi smutek i żal. Jeszcze później strach, bo jak tu teraz sobie poradzić bez tej osoby? Ile wyrzeczeń kosztuje działalność sceniczna wie ten, kto takową prowadził. Próby, koncerty i wyjazdy w trasy trzeba godzić z prozą życia rodzinnego i zawodowego, co w dzisiejszym, rozpędzonym świecie jest sporym wyzwaniem. Nie dziwi więc fakt, że wśród zespołów, których działalność to bardziej hobby niż poważna profesjonalna praca, dochodzi czasem do zmian personalnych. Polskiej, tzw. scenie szantowej początek grudnia nie kojarzy się wyłącznie z Mikołajkami. Myśli żeglarskiej braci biegną do Poznania, gdzie po raz dziesiąty rozdawane będą muzyczne prezenty tym, którzy obecnością na festiwalu chcą przekoczować martwy sezon śpiewając "głosem wilków morskich stu". Festiwal Szanta Claus także i w tym roku będzie gościł artystów z różnych stron Polski. Po raz piąty, do położonego najdalej na wschodzie naszego pięknego kraju szantowo-żeglarskiego przyczułka zjadą się fani i miłośnicy morskiego i żeglarskiego śpiewania. W programie koncertu znów różnorodnie, od śpiewów a cappella (szant i innych marynistycznych pieśni), przez tradycyjny i współczesny folk morski, po ostrzejsze rock-folkowe brzmienia. Niesamowite wydawnictwo trafiło do mojej skrzynki kilka dni temu. Potrójny album, dwie płyty CD i jedna DVD… Starych Dzwonów! Zaskoczenie ogromne, bo oto mam w ręku pierwszy w Polsce, profesjonalnie wydany krążek DVD z koncertem jednego wykonawcy. I znów mentorzy i mistrzowie pokazali młodzieży, że chcieć to móc. Jako pierwsi wydali winyla, a teraz DVD. Przejdź do strony: «12345» trBi. 296 130 25 441 427 478 448 335 21